Pierwszy tydzień zajęło Szanownemu Gremium Lekarskiemu
ustalenie ostatecznej wersji co do długości szyjątka. Ilu sprawdzających, tyle
wymiarów – najpierw było 14-15, później 26, aż ostatecznie stanęło na 18-19 mm.
Koniec końców po tygodniu dywagacji nt. tej kosmicznej materii, podjęto decyzję
o założeniu pessara. I wszystko byłoby pięknie i ładnie, a ja wyszłabym sobie do
domu, gdyby nie nagłe krwawienie (na dzień przed wypisaniem ze szpitala :/) i
akcja pt. jedziemy z Panią na porodówkę (emocje jakie mi wówczas towarzyszyły… „O
Boże, zaraz będą mnie ciąć!) celem sprawdzenia czy z łożyskami i dziećmi
wszystko w porządku. No więc na całe szczęście w jak najlepszym porządku.
Drugi tydzień upłynął nam tym samym na ciągłej obserwacji. Ponieważ
się nie polepszyło, krwawienie nie ustało, suma sumarum zapadła decyzja o
usunięciu pessara. Z dwojga złego: skracająca się szyjka vs. wykrwawiająca się
przyszła matka postawiono na to pierwsze.
Trzeci tydzień to kolejne dni na obserwacji, kolejna wizyta
na porodówce (drugie krwawienie) i
kolejne badania, diagnozy, etc. Teorii lekarskich namnożyło się w międzyczasie parę: a bo
to ten polip doczesny (o którym było wiadomo od samego początku przecież), a bo
to chyba jakiś krwiak, a bo to ta „patologiczna szyjka” coś nie daje radę…
Można się po prostu wściec… i jak sobie pomyślę, że wszystko zaczęło się psuć w
momencie założenia pessara, to już mi się wszystkiego odechciewa… To po cholerę
było go zakładać skoro istniało zagrożenie aktywacji tego cholernego polipa…
hę?
Zaliczyłam nawet rezonans magnetyczny, który do całej sprawy nic nie wniósł. No bo jeśli diagnostom wydawało się, że kobieta w 32 tygodniu ciąży bliźniaczej da radę wyleżeć 40 min. na wznak, to gratuluję! Musieli mnie z tej tuby dwa razy wyciągać, bo bym się tam po prostu udusiła...
Od tygodnia mam zakaz wstawania z łóżka, kąpiel tylko za wcześniejszym
pozwoleniem, moim najlepszym przyjacielem stał się basenik, nie wspomnę o przewspaniałym szpitalnym jedzeniu dla
ciężarnych z cukrzycą ciążową. Dobrze, że w takich chwilach mogę liczyć na wsparcie rodziny i męża…
Jakoś nie do końca chciałam zaakceptować fakt, że mogę tu
zostać do końca, do dnia porodu. Każdy dzień, każdy tydzień jest dla moich
brzdąców na miarę złota. Czasami jest mi już naprawdę ciężko i trudno, ale dla
nich wytrzymam wszystko. Nie poddam się, bo je najbanalniej w świecie bardzo,
ale to bardzo kocham…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz